Wanoga 350 km – wrażenia „po”

Wanoga

Dawno mnie tu nie było. Natłok pracy, sporo zawirowań i głowa niekoniecznie tam, gdzie bym sobie życzył, nie pomagały w tworzeniu treści. Ale czas wziąć się w garść i skrobnąć co nie co w tym moim „Pamiętniczku (prawie)Kolarza”. Zwłaszcza, że zaskakująco sporo z rowerowych planów udało się zrealizować i chyba wypadałoby to trochę podsumować.

Na pierwszy ogień leci coś, czego najbardziej się obawiałem – ultramaraton grawelowy Wanoga 350. Chyba nawet nie pod względem sportowym, tutaj raczej obaw nie było. Choćby w dwa dni, ale bym dojechał do mety. Raczej fakt, że jako zagorzały szosowiec jazda po lasach, szutrach, piachach, z sakwami i po nocach nie jest – że tak powiem – czymś co tygryski lubią najbardziej, powodował u mnie lekką nutkę zdenerwowania. Po wszystkim wyciągnąłem kilka wniosków, które nie jako definiują mnie i moje preferencje:

  1. Dalej jestem zagorzałym szosowcem i nawet tak fajna przygoda tego nie zmieni
  2. Jazda po szutrach i nocach to świetna zabawa. Warto było spróbować. Ale patrz punkt 1.
  3. Zdecydowanie preferuję ostre, szybkie 100-150 km, niż 350 wyprawowe. Po 250 km pięknych widoków zaczęły mnie już trochę…. irytować? A może to nie były widoki tylko gigantyczny ból d… od siodełka 😉

A tak poważnie jazda na tak długim dystansie (dla niektórych to pewnie rozgrzewka, dla mnie to był ultramaraton) ma w sobie coś fajnego i motywującego. Ciężko mi to nazwać, był to mój pierwszy, ale to zupełnie inne jeżdżenie niż moje zwyczajowe na szosie. Dystans wymagał zupełnie innego myślenia, zarządzania siłami, jeszcze większego planowania i dbania o jedzenie, nawodnienie itd. Również sprzęt musiał być chyba lepiej przygotowany pod kątem niezawodności. Zupełnie inne jeżdżenie i inne nastawienie. To był trochę na początku problem dla głowy, która wrednie podpowiadała „full gaz i do przodu”. Trasa była dość wymagająca, a nawet trudna w pewnych momentach, trzeba było wykazać się niezłą techniką. A każdy kto mnie zna, wie że w terenie… Pozostawię milczniem. Wymagała sporej koncentracji przez cały czas, ani sekundy rozluźnienia, przez co (o dziwo) w nocy jechało się znacznie lepiej niż w dzień. Może właśnie dlatego, że trudne okoliczności terenowe, mrok, a w zasadzie egipskie ciemności w lasach, wymagały dużej koncentracji, co powodowało eliminacje głupich błędów na trasie spowodowanych znużeniem i zbytnim rozluźnieniem za dnia. To było ciekawe i zaskakujące doświadczenie.

Sama impreza? No cóż – baja. Pojechałem tam z dwoma świrami roboczo nazwanymi Bolek i Lolek (sorki chłopaki, szanuję Waszą prywatność 🙂 ), którzy jazdę grawelową ubóstwiają i nie jedno już przeżyli. Aż sam się dziwię, że dałem się namówić. Ale Panowie niczego nie żałuję, było zaje….fajnie. Tym razem to ja byłem w roli uczniaka, którego trzeba było ciągnąć i pilnować. Trasa prowadziła przez najpiękniejsze regiony Kaszub i Pomorza. Lasy, morze. Szutry premium i szutry Hell. Ostre podjazdy i szybkie zjazdy. Jednym słowem wszystko co można było sobie wymarzyć, lub na co można było siarczyście klnąć. No i chyba właśnie to było najfajniejsze, po w przeciągu kilkunastu godzin i 350 km poznałem wszystko, z czym można zetknąć się na grawelowym ultra. Burza? A owszem też była. Fakt, że jechałem w świetnym towarzystwie na pewno też sprawił, że to była raczej fajna zabawa, aniżeli walka o przetrwanie. I jeszcze jedno co zauważyłem, a raczej czego się nauczyłem: ludzie na trasie, grawelowcy, tworzą świetną rodzinę. Każdy dba o każdego, każdy dla każdego jest kolegą/koleżanką mimo, że widzą się pierwszy raz. Gwiazdy Instagrama czy Youtuba które znamy z internetów okazują się świetnymi ludźmi. Tak zwyczajnie normalnymi jak ja czy ty. Pogadają, zbiją piątkę, doradzą, pomogą. Pod tym względem przyznaję: braci szosowa, mamy się czego od nich uczyć. Nie będę się tutaj rozpisywał o każdym kilometrze. Powstałby elaborat na klika godzin. Zresztą i tak nie oddałbym tego, co ta trasa miała do zaoferowania. Napiszę jednak, że warto był jechać. Bardzo ciekawe i uczące doświadczenie. I jak napisałem na początku szosa to mój świat i grawelowym ultramaratończykiem nie zostanę, polecam każdemu chociaż raz w życiu spróbować takiej imprezy. Choćby po to, żeby wyrobić sobie swoją prywatna opinię. Tego typu imprezy nie wypełnią mojego kalendarza, na pewno jednak jeszcze kiedyś pojadę. Śmiem nawet twierdzić, że więcej niż jeden raz 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *