No i Vatternrundan…
Jeszcze dobrze nie opadł kurz po Wanodze… Ba, nawet nie zdążyłem się dobrze rozpakować, a już siedziałem w aucie na kolejną Nową Przygodę. Kierunek – Szwecja i coś, co jeszcze kilka miesięcy temu nie było nawet w kręgu moich marzeń. Potem za sprawą głosików z otoczenia zakiełkowało w mojej głowie, w szufladce „ależ to by była przygoda”, że może jednak się uda. Później wszystko potoczyło się już szybko i tak proszę Państwa, byłem w drodze na Vatternrundan. Dość ambitnie, bo jeszcze w minioną sobotę ujeżdżałem pomorskie szutry premium na niekończących się 350 kilometrach, a już w kolejną czekało na mnie kolejne 315 kilometrów płaskich jak stół asfaltów wokół drugiego co do wielkości jeziora w Szwecji – Vattern. Heh, jeszcze trochę i zostanę rasowym ultramartończykiem (teraz wiem, że nie). W tym miejscu pragnę bardzo podziękować Shimano Polska. Za możliwość, za opiekę, za organizację, za danie mi szansy bycia przez chwilę członkiem Waszej fantastycznej rodziny. Po prostu – za wszystko. Podróż do Motala – miejsca startu i zakwaterowania – już sama w sobie była niezłym wyzwaniem. Cała Polska do przejechania, potem kilka godzin na promie i kolejne kilkaset kilometrów w głąb Szwecji. No a za kilka dni taki sam powrót. Jednak z tak perfekcyjną organizacją i z taką ekipą, była to czysta przyjemność. Sama Szwecja – piękna. Cicha, naturalna, trochę surowa w swojej urodzie, ale tak urzekająca, że w wielu momentach miałem wrażenie iż mogło by to być moje miejsce na ziemi. Szwedzi są stanowczy, mocno poukładani, ale jednocześnie niezwykle życzliwi i pomocni. Od pierwszego momentu budują z Tobą więź zaufania i życzliwości. Świat prawie idealny. Sama Motala to niewielkie miasteczko, ale wygodne i bardzo, bardzo ładne. Życie toczy się tam spokojnie, wręcz sennie, co daje ci poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Zresztą jako przykład mogę podać nasz kwaterunek. Został zorganizowany w budynku przykościelnym lokalnej społeczności. W praktyce wyglądało to tak, że przywitano nas uśmiechem, poczęstunkiem, przekazano nam klucze do wszystkiego i pożyczono dobrej zabawa. Pożegnano nas słowami: korzystajcie z czego chcecie, bawcie się dobrze, ufamy Wam. No po prostu BOSKO 🙂
Kolejnego dnia po odpoczynku zrobiliśmy mały rekonesans po okolicy, aby sprawdzić co rowerowo nas czeka, jakiej trasy się spodziewać. Kilkadziesiąt kilometrów i już wiedzieliśmy że to będzie sztos! No po prostu bajecznie. Doskonałe drogi, przepiękne widoki, fantastyczna pogoda no i lokalsi. Miało się wrażenie, że wszystko i wszyscy są dla nas. Abyśmy czuli się możliwie jak najlepiej. Po przejażdżce udaliśmy się do miasteczka zawodów po pakiety startowe, przybić piątki z kolegami z Shimano Szwecja, których wspierała najlepsza ekipa specjalistów Shimano Polska. I tutaj przeżyliśmy kolejny szok. Miasteczko zawodów? To była metropolia zawodów. Powierzchnia wystawowa, serwisowa, organizacyjna i rekreacyjna była wielkości niewielkiego miasteczka. Startować miało ponad 20 tysięcy osób, spodziewaliśmy się więc kolejek do rejestracji. W rzeczywistości zajęło nam to może 15 minut. Totalny profesjonalizm, wszystko skomputeryzowane. Pik, masz numer, cyk masz pakiet, klik masz dokumenty. Wielu, naprawdę wielu mogło by się od Szwedów uczyć jak się robi eventy. Na hali wystawowej najlepsze marki rowerowe, wszystko w promocyjnych cenach, aby każdy mógł skorzystać z jakiejś okazji, Zorganizowana była również specjalna strefa przeznaczona dla reprezentantów miast, przez które miała przebiegać trasa. Bo u nich – w odróżnieniu od Polski – możliwość uczestniczenia niejako w tej imprezie to nobilitacja. Możliwość wypromowania swojego miasta, okazja do przyciągnięcia turystów, wykorzystanie danej szansy. Następnie ogromna strefa serwisowa, a wszędzie wokoło lokalne, pyszne kawiarnie i restauracje. Jedno wielkie, kolarskie święto.
Start mieliśmy zaplanowany na ok. 20:00, co jak sądziłem wiązało się z jazdą przez większość czasu nocą. Ależ byłem zaskoczony, gdy o 23:30 dopiero się ściemniało. Ściemniało to dobre słowo, bo prawdziwej nocy w zasadzie nie było, a o 3:30… wzeszło słońce! Na starcie poczuliśmy się jak gwiazdy światowego kolarstwa. Wypuszczano nas w 20 osobowych grupach, każdą grupę puszczano z wiwatami, wywiadami w telewizji przy krzykach i dopingu kliku tysięcy ludzi. I co fantastyczne: mijaliśmy wiele miasteczek, jechaliśmy kilometrami szosy i wszędzie, ale to wszędzie były tłumy kibiców. Myślałem, że po paru kilometrach już nikogo nie spotkamy, ale nic bardziej mylnego. Jak na wielkim turze. Przejazd był w ruchu otwartym, ale organizatorzy po raz kolejny pokazali, że to MY jesteśmy dla nich najważniejsi. Jeżeli droga była dwupasowa, połowa jednego z pasów była oznakowana i zarezerwowana dla nas. Każde skrzyżowanie, każdy skręt, każde rondo było oznakowane, ale i tak stała ekipa kierująca ruchem – jedna osoba wstrzymywała ruch a druga kierowała nas gdzie jechać. Co chwile mijały nas samochody organizatorów, które w razie potrzeby mogły cię zgarnąć z trasy, pomóc technicznie, wspomóc piciem czy jedzeniem. Zresztą to wszystko powyżej i tak było, może nie zbędne, ale na wyrost, bo miałem wrażenie, że dla wszystkich na trasie to było równie wielkie święto, jak dla nas. Auta zatrzymywały się przed skrzyżowaniami, na trasie, ludzie wysiadali aby nam pokibicować. Coś po prostu niewiarygodnego. Organizator na 315 kilometrach zaplanował 9 (!) pit-stopów. Na każdym był lekarz, mechanik, ciepłe i zimne napoje, przekąski, miejsce do zagrzania (w nocy było jednak cholernie zimno). Na dwóch lub trzech – już nie pamiętam – był duży, ciepły posiłek. Po raz kolejny to napiszę – organizacja godna naśladowania przez większość, jak nie wszystkie nasze lokalne imprezy. Sama trasa technicznie niezbyt skomplikowana, jedyną trudnością był dystans. Zwłaszcza, że kilka dni wcześniej zrobiłem 350 km po bezdrożach Wanogi. ZWŁASZCZA, że ze swoją grupą pierwsze 100 km zrobiliśmy ze średnią 40 km/h!!! Niestety, to było dla mnie za dużo i zostałem z wolniejszymi kolarzami, chociaż średnia 33 km/h z 315 kilometrów to nie było jakieś ślimacze tempo. Na mecie znowu tłumy, każdy uhonorowany oklaskami, medalem, owacjami tłumów. Każdy kto dotarł do mety był zwycięzcą. I w swoim mniemaniu, i w opinii tłumów. Mijając metę w głowie miałem tylko: mam to, to było genialne, chcę jeszcze raz.
Po regeneracji i odespaniu całej jazdy pozostały czas spędziliśmy na podziwianiu lokalnych atrakcji. Fantastyczne muzeum motoryzacji, ale też po prostu piękna okolicznej natury i miasta. Szwecja jest piękna i kropka. Po prostu.
Wracając do Polski pomimo ogromnego zmęczenia ostatnimi tygodniami uśmiech nie schodził z mojej twarzy. To były fantastyczne przygody, a dzięki Shimano Polska mogłem wziąć udział w imprezie, o której sam bym nawet nie pomyślał.
Na koniec cisną mi się na usta słowa, które często na tym blogu pisałem. Warto marzyć, bo niemożliwe nie istnieje. Wszystko zależy tylko od nas.