Trip maj, 2016 roku – początek wszystkiego

Gliczarów - Ściana Bukovina

Trip – coś co nas stworzyło.

Dobra, zajawka rowerowa już jest. Co raz bardziej ciągnie mnie do dwóch kółek, a głowa częściej zaczyna krążyć wokół tego tematu i tworzyć nowe plany. Różnie z ich sensem i rozsądkiem bywa, ale co poradzić? Wszyscy znamy ten moment, kiedy zainteresowanie zaczyna przemieniać się w pasję.

Siedząc sobie pewnego wieczoru przy izotoniku (😊) zacząłem przeglądać mapę i kombinować co by tu szalonego znowu wymyślić. Jeżdżenie po okolicy zaczęło mnie nudzić, a wyzwania z tym związane przestały wystarczać. Zerkając na tę wspomnianą mapę pojawiła się idea, która sprawiła, że później już nic nie było takie samo. „Tu byłem”, „tu chciałbym być”, „tu mówili, że powinienem być”. Łącząc te wszystkie kropki na mapie powstała pętla licząca sobie niespełna 800km. Trasa ta sprawiła, że pokochałem rower na zabój i przy okazji poznałem człowieka, z którym tę rowerową miłość wciąż kultywuję. Co ciekawe człowiek do tej historii znalazł się sam. Tak naprawdę był jedyną osobą, która odpowiedziała na mój apel na Facebooku „800km w 8 dni. Ktoś chętny na taką trasę?” Zresztą, jego komentarz do mojego pytania od razu przekonał mnie, że chyba trafiłem podobnego sobie freaka rowerowego. Wyglądało to mniej więcej tak:

Ja: „800km w 8 dni. Ktoś chętny na taką trasę?” – pod spodem umieściłem pierwotny plan trasy.

Bartek: „Okej, kiedy?”

Ja: „Nie chcesz znać szczegółów?”

Bartek: „Po co? Ustali się w trakcie.”

Mógłbym bawić się w opis tej przygody, ale pomyślałem, że najlepszym sposobem na przedstawienie tego będzie zrobienie sprawozdania z postów, które na bieżąco tworzyliśmy. Pisanych w danym dniu po przejechanej trasie, na gorąco, pełnych prawdziwych emocji, właśnie tak jak wtedy było. Rozpisywanie się ładnych parę lat po tej wyprawie będzie chyba mało wiarygodne i nie oddawałoby tego co wtedy przeżywaliśmy. Nie poprawiam nawet błędów z tamtych tekstów.

 

DAY 1: Jaworzno – Głuchołazy

Lekko nie było, wiatr przeokrutny. Jeszcze zabłądziliśmy i w pewnym momencie myśleliśmy, że wylądowaliśmy w Kołobrzegu 😉 Ale widok tablicy Głuchołazy wszystko wynagrodził 😉 Oczywiście Endo zdechło, więc musicie mi wierzyć na słowo – 165 km w 9h. Lajcik…
Tekst dnia:
Bartek pyta barmankę przed Prudnikiem:
-Proszę pani, ile jest jeszcze do Prudnika?
-A to blisko, jakieś 9km.
-A do Głuchołazów?
-A to daleko, znacznie dalej. Jakieś 29km.
-Wie pani co, ale my jedziemy z Katowic…
-Aha! A to nie, to bliziutko. Kawałeczek drogi.
BEZCENNE 😃

 

 

Day 2: Głuchołazy – Wojnowice

To była szybka akcja: Góry? Góry. To przez Czechy 😉 W końcu nigdy nie byliśmy w Ostravie 😀 Pierwsze 20 km dramat, ciągle pod górę. Nachylenie nie wiem jakie, ale przez 2-3 km na najwolniejszym przełożeniu (pierwszy raz w życiu) z tętnem 170-176 bpm. Widoki piękne ale nie było sił się rozglądać. Ale jak mówią: jak jest podjazd musi być też zjazd. I był. Fantastyczny. Trasa porostu genialna. Cudowne widoki, fantastyczne drogi, mega kulturalni kierowcy. Bajka dla rowerzystów. Nawet nie wiemy kiedy to przyjechaliśmy. Nie ważne czy zjazd czy podjazd, banan na twarzy i do przodu. W Polsce już nieco gorzej, ale też sympatycznie. Dzień drugi uważam za udany 😉 Jutro Cieszyn i kolejna zabawa. Oby tak udana jak dzisiaj.
P.S. W okolicy są dwie miejscowości Wojnowice. Po dotarciu prawie na miejsce okazało się że to te 25 km dalej. Strzeżcie się tego 😉

 

 

Day 3: Wojnowice – Cieszyn (znowu przez Czechy)

Dzień był intensywny, ale bardzo udany. 93 km, był deszcz, był grad, było słońce. I była wielka frajda. Oczywiście pomysł przy piwie przekuliśmy w czyn i Ostrawa zaliczona. I tu znowu podziw dla czeskiej stront. Piękne widoki, świetne drogi i kultura kierowców do pozazdroszczenia. Ostrawa porywa, nawet w deszczowej scenerii. Generalnie dzień baaardzo udany. Teraz nocleg w schronisku młodzieżowym – tak dla odmłodzenia się. Martwi mnie tylko jedno: przy obiedzie oglądaliśmy mapkę i rzucił nam się w oczy Wiedeń 😃 A on nie jest daleko 😉 Kto wie co przyniesie jutro 🙂 Więc jak to mówią: AHOJ 🙂

 

 

Day 4: Cieszyn – Wisła

Etap krótki, troszkę wymagający mając ciężkie sakwy z tyłu, ale… Ale dojechaliśmy na miejsce, szybki obiad na mieście (placek po węgiersku mniam!), zakupy na rano i wpadliśmy na pomysł. Skoro jesteśmy w Wiśle to czemu nie jechać na Salmopol? Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy. Szybki wypad i obiad zrzucony, a i dość wymagający podjazd też zaliczony. Cieszy się mordka jak cholera z takiej jazdy, a jutro dalej w trase. Kto wie, może przez Koniaków? Pozdrower!

Dwie tezy opracowane przez nas
1. Długość podjazdu na który możesz wjechać jest zależny tylko od ilości zabranego przez ciebie izotonika 🙂
2. Suma podjazdów równa się sumie zjazdów. Pamiętaj o tym ciesząc gębę następnym razem jadąc w dół.

 

 

Day 5: Wisła – Korbielów

Tutaj nie ma co pisać, tutaj tylko liczby i fotki. Etap trudny, ale REWELACYJNY.
Trzy spore podjazdy: Kubalonka, Koniaków, Sopotnia.
Łączna liczba kilometrów: 60,5 km
Reszta danych na wykresach ze Strava. Zwracam uwagę na max prędkość, max tętno i wykres profilu trasy 😃
By the way: Dzięki Agata Białas za wyciągnięcie mnie w świat Indoor, oraz Cube Szok, czyli Kubie i Mariuszowi za trening. Dzięki Wam te góry są zabawą a nie mordęgą 😃

 

 

Day 6: Korbielów – Murzasichle

Etap z… do… Średnio wymagający. 97 km z Krzyżowej do Murzasichle. Najpierw niezły podjazd przez Korbielów do granicy (bo przecież po co jeździć po Polsce 😃 ), parę górek, parę zjazdów. Ale potem był deser. Deser był pyszny, z wisienką na torcie 😃 Przez Biały Dunajec, Gliczarów Dolny i Górny z wisienką na słynnej ścienię Bukovina, przez Białkę Tatrzańską z powrotem do Murzasichle. Kocham. Pięknie jest. Góry dla mnie i mojego bajka to niebo na ziemi. Ja tu mogę zostać 😃 Jakby Bartek nie marudził to pewnie jeszcze 20-30 by się pokręciło 😉 😛 Żart oczywiście. Genialnie się spisał 😉 Dzień uważam za mega udany

 

 

Day 7: Murzasichle – Zawoja

Murzasichle – Zawoja. Etap przepracowany. W sporej części pokrywający się z wczorajszym. Ale w Jabłonna odbiliśmy na Babią Górę i zabawa się zaczęła. Spory, dosyć szybki podjazd a potem dłuuugi szybki zjazd do samej Zawoi. Kilkanaście minut złożony na rowerze z prędkością przekraczającą 60 km/h. Czyli to co tygrysy lubią najbardziej. A teraz relaks przy grillu, pysznym cieście i kawce, u gospodarzy chyba z nieba. Bardzo miło. Polecam. A jutro już zjazd do domu, do rodzin. Szkoda że wyprawa się kończy. Ale to pierwsza i nie ostatnia. Już są plany na następne, także zapraszamy 😃 Na razie w głowach wybrzeże lub miej prawdopodobne Rzym – Palermo. Chociaż kto to wie 😃 Planning in progress…

 

 

Day 8: Zawoja – Jaworzno

Zawoja – Jaworzno. Wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Z drugiej strony: „Home, sweet home”. To był świetny tydzień. Piękne trasy, piękne widoki, super miejscowości. Było wszystko: ciężkie podjazdy, bardzo szybkie zjazdy i proste hen, hen przed siebie. Dzisiaj zjechaliśmy z Zawoi do Jaworzna, zahaczając po drodze Suchą Beskidzką, Wadowice, Zator, Oświęcim. I szkoda tylko że to już koniec. Ale nowe plany, nowe pomysły przed nami 😉 Już my coś z Bartłomiej Pamuła wykombinujemy 😃

 

 

Trip w liczbach Bartka

Dystans: 789 km
Czas: 40h27m
Kalorie: ok. 30.000 kcal
Podjazdy: 6883 m
Zjazdy: 7083
Maksymalna wysokość: 1067 m.n.p.m.
Maksymalna prędkość: 76,3 km/h
Waga: 84,0 kg przed / 81,7 kg po 😃 😃 😃
Szkoda że nie pokręciliśmy jeszcze 11 km, a byłoby 800 km w 8 dni 😃

Podsumowanie

To był pierwszy tak naprawdę poważy wyjazd rowerowy. 8 dni, które sprawiło iż zrozumiałem, że kolarstwo jest tym co będzie mi towarzyszyć już zawsze. 8 dni, które zapoczątkowało przyjaźń, pokazało jak można na kimś polegać w przełamywaniu trudów. 8 dni, które były chyba moją najlepszą przygodą w życiu. Koniecznie musimy to powtórzyć, bo przecież o to właśnie chodzi, aby życie było przygodą. Naszą własną, najlepszą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *