Lubię wracać tam… Stelvio x2

Stelvio

Cytując klasyka: lubię wracać tam. Tak. Stelvio. To już, lub aż rok od tego pamiętnego dnia. Momentu w pewnym sensie przełomowego. To nie tak, że moje życie się w tym dniu zmieniło, świat się zmienił, czy generalnie wstąpiłem w nową erę mojego jestestwa. To raczej był przełom mentalny, który otworzył mój umysł na fakt, że nie ma rzeczy niemożliwych, nieosiągalnych. Są rzeczy trudne w realizacji, wymagające czasu, ale nigdy niemożliwe. Przed tym dniem moja głowa wrzucała pewne pomysły w strefę „ależ by było fajnie”. Teraz ta strefa zmieniła nazwę „cele do zrealizowania”. Dalej jest trudno i wiele projektów ociera się o granice realności, ale myślę o nich raczej w kategoriach kiedy a nie czy.

Wydawało mi się, że po tym wypadzie w Alpy kolejne tego typu wyjazdy to będą kwestią lat… Ależ – na szczęście – się myliłem. W ciągu tego roku udało mi się ukończyć grawelowy ultramaraton z moimi ulubionymi freakami od gravelove, potem wziąć udział w jednej z najfajniejszych imprez na świecie Vatternrundan z niebieską, najlepszą na świecie ekipą Shimano Polska, wyjechać na wakacje życia o których zawsze marzyłem, a na koniec wrócić w miejsce, które dla mnie kolarsko jest najbardziej kultowym na świecie. Dla mnie osobiście oczywiście. Pewnie są trudniejsze, ciekawsze, bardziej monumentalne miejsca, ale dla mnie Bormio i Stelvio jest i zawsze będzie tym naj choćby dlatego, że wiążą się z nim moje pierwsze kolarskie marzenia.

Ten post powstaje ze znacznym opóźnieniem, niestety świat jest szalony a doba ma tylko 24h. Wszystko ma swoje priorytety i tak jakoś się zeszło… Ale trzeba się zebrać i przelać myśli na ekran.

W czerwcu wraz z ekipą pasjonatów, chociaż lepiej pasowałoby określenie „brother in bike” (czy jakoś tak), po kilku tygodniach przygotowań uskuteczniliśmy wypad w Alpy. Celem była dobra zabawa i chłonięcie tych kultowych miejsc znanych z telewizji całym sobą. Pierwsze trzy dni w Bormio, kolejne trzy po transferze nad Gardą. Dla mnie powrót do miejsc w których się zakochałem, dla chłopaków zarażenie się tą miłością. O ile przygotowania szły dość łatwo i przyjemnie, o tyle ostatni tydzień to była niezła nerwówka i generalnie zastanawialiśmy się, czy wogóle uda się jechać. Prognozy pogody nie wróżyły nam sielanki, a dodatkowo Polskę i naszych sąsiadów nawiedziły kataklizmy, które skutecznie zabierały całą radość wyjazdu. Ostatecznie udało się pojechać a stare porzekadło, iż głupi (czytaj ja) ma zawsze szczęście sprawdziło się w 100 %. Pogoda była więcej niż dobra a nad Gardą wręcz fantastyczna. O tyle fuks, że tydzień przed i tydzień po tak przyjemnie nie było i żadna z zakładanych tras zwyczajnie nie doszła by do skutku.

Podróż nie należała do najprzyjemniejszych, ciągle padało, wiał wiatr, drogi były na granicy zalania a zakładany czas wydłużył się prawie dwukrotnie. Udało nam się jednak dotrzeć a widok po wyjściu rano przed apartament bardzo skutecznie zatarł te złe wspomnienia z podróży. Alpy są majestatyczne, z takim widokiem mógłbym się budzić codziennie, a poranna kawa smakuje nader wybornie. Amen.

Dzień 1

Po śniadaniu, ogarnięciu się sprzętowo nadszedł czas na pierwszą i chyba najważniejszą trasę tego całego wyjazdu – podjazd na Passo dello Stelvio. Plan zakładał powtórzenie zeszłorocznej trasy lub jej objazd tylko w przeciwnym kierunku, czyli wjazd do rozjazdu Umbrail-Stelvio, potem zjazd do Santa Maria Val Müstair i przejazd przez Szwajcarię, a następnie wjazd na Stelvio od strony Prato i powrót do Bormio. Decyzja miała zapaść podczas jazdy. Pogoda była świetna, widoki doskonałe i każdy z naszej czwórki z ogromnym uśmiechem pokonywał każdy metr. Co chwilę ochy i achy, poezja pisana kolarskim zachwytem. Wszyscy jechaliśmy stosunkowo równo, co dobrze wróżyło na dalszą część trasy. Po dojechaniu na rozjazd 2 km przed szczytem przełęczy i zjechaniu się ekipy już wiedziałem, iż zakładany plan mogę wyrzucić do kosza. „Być tak blisko szczytu i nie wjechać”? „Tym samym nie zrobić Stelvio z obu stron”? Potrzymaj mi bombardino 😀 Kilka minut później Stelvio po raz pierwszy i magnesik numero uno do kolekcji.

Zjazd przez Umbraill uzmysłowił mi jedno – co ja wjechałem w zeszłym roku. To troszkę jest prawdą, że trudność podjazdu możemy docenić jak go zjedziemy. Wtedy mamy realny pogląd na stromizny, które pokonaliśmy w drugą stronę. A fakt, że na Umbrail wiało niemiłosiernie i jednak za cieplutko nie było, potęgował jeszcze te odczucia. Każdy kto mnie zna wie, że wolę wjeżdżać niż zjeżdżać, więc możecie sobie wyobrazić jaki „fun” miałem z tej jazdy 😀 Po dotarciu do Santa Maria i zjechaniu się ekipy, trzeba było naładować bateryjki ciachem i jakąś kawką. I tutaj porada – nie stołujcie się w Szwajcarii. Już wiem, skąd mają tyle kasy 😀 A głupi ja zapomniałem, że tej Szwajcarii to mieliśmy może z 10 km i wystarczyło po prostu pojechać kawałek dalej na lepsze ciacho, lepszą kawę i lepszy rachunek…

Odcinek między Santa Maria a Prato można określić mianem transferu. Fajna droga, ładne widoki, ale głowa już była przy wspinaczce od drugiej strony na Stelvio. Śmiało mogę powiedzieć, że tej ciekawszej strony. Ciekawszej kolarsko. Bo widokowo jednak od Bormio bardziej przypadło mi do gustu. Jednakże technicznie (plus narastające zmęczenie już przejechaną trasą) od Prato to było już wyzwanie wysokiej próby. Cóż, ciągle jesteśmy amatorami ze znikomym przygotowaniem, więc ostatnie kilometry, ostatnie zakręty to już byłą walka na całego z tą górą. A na szczycie? Szybka fotka i zjazd, bo jednak temperatura już bardzo, ale to bardzo zaczęła doskwierać. I tak proszę Państwa – Stelvio x2. W apartamencie prysznic i szybka, ale pyszna kolacja w lokalnej restauracji, bo jeszcze obowiązki regeneracyjne przed nami. No i trzeba było się wyspać przed dniem następnym, bo…

Dzień 2

…ten wcale nie zapowiadał się łatwiej. Ba! Powiedziałbym nawet, że bardziej niszczycielsko. W planie Gavia, a na deser dla chętnych Mortirolo. Post factum okazało się, że to Gavia zostawiła na części z nas najlepsze wrażenie ze wszystkich podjazdów tego tygodnia. Podjazd trudny, ale nie jakoś przesadnie. Inny w charakterystyce niż Stelvio. Tam mamy długi dystans z w miarę równym nachyleniem. Gavia (i Mortirolo zresztą też) jest bardziej interwałowa, zmienna. Krótka, ale wredna. Są odcinki niemal płaskie – tak odbiera się 4-5 procent nachylenia na tle całej reszty– a są odcinki +15 procent. Dodatkowo Gavia ma swój klimat, niesamowity widok, a właściwie jego minimalizm. Częściowo jedziesz przez las, ale potem w pustynnym, nieco księżycowym klimacie. Do tego zaczął prószyć śnieg, co spotęgowało uczucie samotności w wielkiej przestrzeni. Na Gavi jest też zdecydowanie mniej osób, okolicznym must have jednak jest Stelvio i to tam tłumnie wszyscy jadą. Po wjechaniu na szczyt i nieco dłuższej przerwie spowodowanej nie tyle zmęczeniem, co warunkami pogodowymi padła decyzja, że dwoje z nas wraca do „bazy”, a ja wraz z Grzesiem jedziemy walczyć z Mortirolo. Jak się upodlić, to na całego. Finalnie upodlało nas się troje za sprawą kolegi z Australii, który się do nas podpiął i towarzyszył przez całą dalszą trasę. Zjazd z Gavi wspominam bardzo źle z poprzedniego roku – stromo, ciasno, wietrznie. Nie wiem, czy to za sprawą doświadczenia zebranego przez ten rok, czy „wszystko mi już było jedno” zjazd okazał się całkiem fajną zabawą, a 35-cio kilometrowy dojazd od Ponte di Legno do początku Mortirolo, ze średnią ponad 40 km/h to już była czysta przyjemność. Takie preludium przed tą ostatnią ścianą płaczu zaplanowana na tą część wycieczki. Mortirolo? Podobne do Gavi pod kątem trudności. Z racji znacznie mniejszej wysokości jedzie się praktycznie cały czas w lesie. Podjazd ten ma jednak jedną niespodziankę zachowaną na koniec. Słynna ściana płaczu na ostatnich kilometrach, gdzie nachylenie nie schodzi poniżej 15 procent, a w wielu miejscach mocno przekracza 20. Sam szczyt? Polana, znacznik, fota i w dół. Magnesu nie kupisz 😀 Tu kolejna niespodzianka od Mortirolo: najfajniejsze w dół ze wszystkich dotychczasowych. Po prostu fruniesz od zakrętu do zakrętu. A przynajmniej tak myślałem do ostatniego dnia (ale o tym później). Po zjechaniu na dół zostaje już tylko dojazdówka do Bormio, jakieś 25-30 km. W teorii płaskawo, w praktyce mocno upierdliwie. Niby nic, a jednak trzyma, Niby blisko a dojechać nie możesz. Takie na dobicie. Podsumowując dzień: intensywnie, pięknie i mimo że drugi raz jechałem tą trasę stwierdzam, że chyba nigdy mi się nie znudzi. Nazajutrz transfer nad Gardę a tam już zupełnie inne klimaty…

Dzień 3

Niewiele tu można napisać. Ot jazda przez pół dnia, potem rozpakowanie w apartamencie i zwiedzanie okolicznego miasteczka. Zupełnie inny klimat i atmosfera jak w Bormio, ale równie urzekająco. Z ciekawostek to zakwaterowanie. Kolega Grzesiu (oczywiście z naszą współpracą) zafundował nam dwa światy, jeżeli chodzi o miejscówki. Bormio jakby nowowcześnie, Nago-Torbole klimat starych Włoch i dom chyba starszy niż my wszyscy razem wzięci. Ciekawe i bardzo fajne doświadczenie.

Dzień 4

Objazd jeziora Garda. Coś na co czekaliśmy oglądając relacje w internecie. Trasa ok. 150 km i słynne balkony nad jeziorem. Początek trasy bardzo obiecujący, jednak szybko dzień ten przerodził się w rozczarowanie. Napotkaliśmy jakieś remonty i nie wiem czy przez nasze gapiostwo, czy przez fatalne oznaczenie wylądowaliśmy na drodze bardziej dla graweli czy MTB, niż dla szos. Co więcej jechaliśmy tak przez ok. 15 km., a jak już trafiliśmy w końcu na asfalt, okazało się że tą drogą będziemy się tylko oddalać od Gardy. Kupa nerwów, stracony czas i wielkie rozczarowanie. Zatrzymaliśmy się w pierwszej przydrożnej restauracji dopytać o drogę i okazało się, że chyba wielu, jak nie wszyscy ładowali się w taką kabałę jak my. Właściciel miał przygotowane zdjęcia oraz mapkę powrotu na trasę w czterech językach. Przypadek? Nie sądzę. Musieliśmy wrócić w sumie kawałek, ale najgorsze było to, że aby wrócić na drogę musieliśmy zejść 500 m kamienistą ścieżką ze sporym nachyleniem. W SPD i butach szosowych z rowerami na ramionach. Ja osobiście miałem takie „olewam to, wracam”. Nerwy i stracony czas (a dzień krótki) nie nastrajały do dalszej jazdy. Padła jednak decyzja, że ciśniemy – będzie fajnie. Czy było? I tak i nie. Z racji konieczności korzystania z drogi cały czas jechaliśmy w ruchu, pogoda lekko się zepsuła, nierzadko trasa daleko odchodziła od jeziora. Ale nie było wyboru z rowerami szosowymi, szutrami nie pojedziesz za długo. Z drugiej strony to była fajna, żwawa jazda, mijaliśmy sporo uroczych miasteczek i generalnie trasę można uznać za całkiem udaną. Poza tym Krzysiu na ostatnie 50 km wrzucił „tryb Pogacar” i wyszedł z tego fajny, widokowo śliczny, trening. Podsumowując – objazd Gardy trochę must be, ale czy z czystym sercem mogę polecić…?

Dzień 5

Na ten dzień mieliśmy rozpisane dwa warianty trasy. Jednak doświadczenia dnia poprzedniego spowodowały, że dość nieufnie patrzyliśmy na twory palcem po mapie pisane. Ktoś (już nie pamiętam kto) zasugerował trasę z Komoot. Przejechaną i dobrze ocenianą. Ok, jedziemy – co będzie to będzie. I niech mi napisze, który to wymyślił! Będę go chwalił do końca życia! To była najlepsza trasa w moim życiu, jeżeli chodzi o widoki, frajdę z jazdy i samą trasę. 80 procent czasu na ścieżkach ze znikomym ruchem. Ale to nie takie ścieżki jak u nas. Autostrady dla rowerów poprzez miasteczka, gaje oliwne, zboczami gór czy przełęczami. Coś po prostu fantastycznego. Po drodze kawiarnie dla rowerzystów z fantastycznymi przekąskami, kawą czy lokalnym winem. Leżaki, cisza, piękne widoki. Raj na ziemi. To była nagroda za poprzedni, średnio udany dzień. Znalazło się, a jakże kilka jak to mówi mój kolega – akcentów. Podjazdy po kilka kilometrów, ale nie ściany jak w Bormio. Raczej takie zmuszające do wysiłku, ale pozwalające cieszyć się chwilą. Na trasie oczywiście musieliśmy wpaść na obiad. Człowiek czy auto – bez paliwa nie pojedzie. Piękna miejscowość nam się trafiła – Riva del Garda, a restauracja Bella Napoli – nie zapomnę do końca życia. Uczta nie obiad, przyjaciele nie kelnerzy, magik nie kucharz. Polecam wszystkim, którzy będą w tamtej okolicy. Sam chętnie tam wrócę. Ale moment, moment. Na obiad trzeba było dojechać, chwilę temu pisałem o podjazdach. A skoro były podjazdy, musiały być też zjazdy. A w zasadzie jeden, jakiś 20 kilometrowy. Z Passo del Ballino (brzmi dziwnie znajomo, lokalnie 🙂 ) do właśnie Riva del Garda. Wspominałem, że na zjeździe z Mortirolo fruniesz? Tutaj fruniesz wyżej, szybcieja a w dodatku głośno, naprawdę głośno się śmiejąc. Jakżesz chciało mi się ryczeć na dole, gdy okazało się, że nie włączyłem kamerki…. Cóż, trzeba będzie wrócić. A może najpierw tam wjechać, a potem zjechać…? Jest plan 🙂 Po obiadku to już pozostał rzut kamieniem do domu, ostatnia ścianka (no tak, apartament mieliśmy na szczycie lokalnej górki, brawo my) i pakowanie. Następnego dnia nasza przygoda się kończy i czas wracać do domu z workiem, a nawet dwoma doświadczeń i wspaniałych wspomnień. Ależ to było dobre..

A rano…. tutaj nie będę się rozpisywał, żal ściska po takim tygodniu. Powrót do domu, sprawnie i szybko. Po drodze w Czechach mieliśmy wątpliwą przyjemność zobaczyć to, co troszkę nas ominęło przez cały ten tydzień. Ogrom zniszczeń i tragedii spowodowanych przez powódź był niesamowity. Trochę było głupio i smutno cieszyć się minionymi dniami, widząc to wszystko po drodze. Z drugiej strony, czy coś by to zmieniło, gdybyśmy nie pojechali…?

Ale nie brnąc w ten smutny wątek dalej: cały tydzień był fantastycznym przeżyciem. Ogrom radości, ilość wyzwań, wszystkie te widoki i nowe przyjaźnie (a raczej ich utrwalenie) spowodowały, że było to najlepsze z możliwych podsumowań tego mojego roku. Roku pod znakiem przełamania myślenia i sukcesów. Tych prywatnych, osobistych. Życzyłbym sobie i będę o to walczył, aby kolejny był równie udany. Najlepiej z tą ekipą. Albo co tam – kilkukrotnie większą ekipą.

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *