Laurka na 6+

skrzyczne

Laurka – przesadna pochwała kogoś lub czegoś (źródło: Słownik Języka Polskiego PWN)

Mocno się zastanawiałem, czy publikować ten wpis. Jestem skromną osobą, nie robię nic dla pochwał i czuję się skrępowany słuchając ich. Moje motto zawsze brzmiało „rób w swoim życiu dla innych wszystko jak najlepiej potrafisz, dobro powraca”. Ale tekst, który podesłał mi mój Przyjaciel Bartek (Przyjaciel celowo z dużej litery) zasługuje na pojawienie się tutaj, choćby z racji czasu i pracy jaką w niego włożył przy tworzeniu. Zapraszam więc do przeczytania tego wpisu pokazującego, jak postrzegany jestem przez innych. Pewnie nie przez wszystkich i obiecuję, że jak otrzymam list krytyczny – na pewno go tu wrzucę. Proszę jednocześnie o nie odbieranie go jako samopochwałę.

Przy okazji dodam, że moim skromnym zdaniem chłopak ma fajny styl pisania i powinien zastanowić się nad częstszym wykorzystywaniem tego talentu 😉

Laurka od Bartka

Marcin Reszka – dla mnie? Osobiście człowiek, dla którego nie ma celu, którego nie osiągnie. Dla innych? Przyjaciel, mąż, ojciec, mechanik, człowiek „dobra rada”.

Z Marcinem poznaliśmy się parę ładnych lat temu – w roku pańskim 2015. Choć fraza „poznaliśmy się” to dość szerokie określenie. Ot byliśmy w tym samym miejscu w tym samym czasie. Wycieczka do Morska organizowana przez zaprzyjaźnioną grupę rowerzystów z Tychów przyniosła wiele frajdy, radości, nowych znajomości i wyzwań. Jak się okazuje, jedna z tych znajomości trwa do dzisiaj i może być scenariuszem do świetnego, szalonego serialu telewizyjnego.

Wyprawę do Morska można określić powiedzeniem „pierwsze koty za płoty”. Wyjazd długi, z mnóstwem przerw, postojów ale za to w cudownej atmosferze, z uśmiechem na twarzy mimo średnio sprzyjających warunków atmosferycznych. Rok później – 2016 – Nasza znajomość się rozwinęła. Marcin wpadł na szalony pomysł przejechania 800km w 8 dni. Wtem w mojej głowie zapaliła się lampka: „Matko! Przecież to jest tak daleko, samemu, na rowerze, niebezpiecznie i w ogóle… Jadę!” Jak było, możecie przeczytać TUTAJ.

laurka

Aby opisać każdą przygodę po kolei musiałbym stworzyć książkę. Parotomową książkę. Nie rozpisując się zbytnio przytoczę tylko parę krótkich anegdot, dzięki którym zrozumiecie jakim człowiekiem jest Marcin.

Wybraliśmy się swego czasu na Skrzyczne – ot górka w Beskidzie Śląskim. Ja na rowerze trekkingowym, Marcin na rowerze przełajowym. Temperatura na dworze? Granice piekła. Chmur na niebie mniej więcej tyle co w normalny dzień na Saharze. Twardo jedziemy po płaskiej trasie, która prowadzi do podnóża Skrzycznego. Tutaj tradycyjnie się rozjeżdżamy gdyż Marcin jako zaprawiony w bojach „góral” po prostu mknie przed siebie. Ja powoli człapię co raz to wyżej i wyżej aż w końcu brakuje mi sił. Chwila odpoczynku w cieniu, woda z górskiego strumyka i … telefon Marcina, że on chyba minął szczyt postawiły mnie na nogi. Spotkaliśmy się na rozwidleniu dróg i faktycznie – Marcin minął szczyt i zaczął zjeżdżać w dół ^^. Po sprawdzeniu, którym szlakiem dojedziemy na górę znowu się rozminęliśmy. Zaznaczę tylko, że od pewnego etapu podjazdu towarzyszył nam szuter i innego rodzaju kamienie, po których umówmy się, nie jedzie się dobrze i komfortowo. Ku mojemu zdziwieniu Marcin zdążył dojechać na szczyt, zamówić piwko i delektował się cudownym widokiem jaki rozpościerał się z tarasu schroniska. Wtem zdałem sobie sprawę, że dla Marcina nie ma drogi, której nie pokona, nie ma warunków, którym nie sprosta i nie ma drogi, którą zapamięta 😊

Druga przygoda, którą chciałbym przytoczyć miała miejsce w Tychach… Pszczynie… albo na górze Żar? Who knows? Plan zakładał dojechanie do Tychów, konkretnie jeziora Paprocany. Oczywiście plan zrealizowany w 100%, ale co dalej? Jest przed południem, a My mamy wracać? No way! Pojechaliśmy zatem do Pszczyny – sytuacja podobna. Okolice południa i mamy wracać? Przecież mamy cudowny, słoneczny dzień, a na deszcz kompletnie się nie zapowiada. No to kierunek góra Żar. Ale nie znaną nam drogą tylko jak mapa poniosła. Kolejna trafna decyzja, piękne widoki i niemal zero samochodów. Za drogę powrotną obraliśmy znaną nam trasę, żeby wrócić szybko i bezpiecznie do domu. No właśnie – bezpiecznie. Niestety nasza spontaniczna wycieczka nie przewidywała powrotu po zmroku i nie wyposażyliśmy się w dostateczną ilość lampek. To było też powodem mojej kraksy z krawężnikiem, który niespodziewanie wyrósł z ziemi i nie zdołałem go ominąć. Pierwszy raz zrobiłem salto na rowerze, choć chyba muszę popracować nad lądowaniem. Efekt? Pęknięta dętka, scentrowane przednie koło i zastanawianie się jak wrócić z granic Jaworzna do domu. Próba naprawy uszkodzeń trwała bardzo długo i używaliśmy chyba wszystkich dostępnych metod, z gumą do żucia jako łatką również. O ile koło było scentrowane na tyle mało, że można było jechać, o tyle podziurawiona jak sito dętka to uniemożliwiała. Marcin wtem pokazał kolejną cechę, z której znam Go do tej pory – wielkie serce i chęć pomocy. Nie bacząc na swoje wieczorne plany szybko pojechał zamienić rower na samochód i blisko godziny 22 zawiózł mnie do domu. Wiedziałem już, że Marcin pomoże w kryzysowej sytuacji, zachowa spokój i zawsze znajdzie dobre rozwiązanie.

Ostatni akcent mojego opisu – po prostu przyjaciel.

Choć po tym co zaraz napiszę nasze relację wpadły w mały dołek – no dobra, okolice Rowu Mariańskiego – uważam, że nie może być ciągle słodko-pierdząco.

Przyjaciel – człowiek, któremu możesz powierzyć niemal każdy sekret, człowiek, na którym możesz polegać i wiesz, że nie zawiedzie. Nawet w tak ważnym dniu jakim jest ślub. Marcin został moim świadkiem, był ostoją w dniu, w którym nerwy zżerały mnie jak nie wiem co. Całe przygotowania, szukanie, wybieranie i wszystkie te organizacyjne sprawy – Marcin zawsze był na posterunku i służył pomocą. Nie sądziłem nawet, że facet będzie pamiętał, że kiedyś, naprawdę kiedyś kiedyś wspomniałem, że fajnie by było mieć szpaler z rowerów na wyjściu z kościoła. I wiecie co? Skubaniec to pamiętał, zorganizował i nie pisnął ani słówka. W trakcie wesela był wszędzie, organizował wszystko tak jak należy, a ja wraz ze „świeżo upieczoną” żoną mogłem bawić się do białego rana.

wesele Bartka

Taki właśnie jest Marcin w moich oczach – wytrwały, pomocny, nie ma dla Niego rzeczy niemożliwych, bo zgodnie z jego mottem „Everything is possible”. Jest wiele historii, które połączyły nasze osoby, było wiele wypraw rowerowych, wiele kilometrów, godzin jazdy czy to na rowerze czy w samochodzie na zawody. Marcin zawsze był i jest taki sam. Człowiek z zasadami, twardym charakterem, świetnym humorem, pomocną dłonią i ogromną wiedzą. Przyjaciel jakiego każdy z Nas powinien mieć w swoim życiu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *