DOGONIĆ MARZENIA – PRZEPIS:
-
Cel. Życie musi posiadać cel.
-
Marzenie. Coś teoretycznie nieosiągalnego, co może stać się celem.
-
Czy warto coś robić bez tych powyższych? Według mnie nie – inaczej sens „bycia” traci… sens?
Jak powstaje marzenie? Przypadkiem, w momencie, podczas mijania jakiegoś miejsca, czytania jakiegoś artykułu. W świecie rowerowym jest to powszechne zjawisko, które towarzyszy każdemu rowerzyście. To może być zakup wymarzonego roweru, wygranie jakiegoś wyścigu, czy sam udział w nim. Marzeń jest wiele i każde z nich jest równie ważne.
Ja zaczynając przygodę z rowerami – już nie pamiętam gdzie – natknąłem się na artykuł o Passo dello Stelvio. Tak bardzo wbiło mi się to w głowę, że czasami miałem wrażenie iż stało się to moją obsesją. W każdej rozmowie na temat celów, marzeń, mojego must be, Stelvio gdzieś tam nieśmiało przewijało się między wierszami. Jednakże z wielu względów – braku czasu (tak, pracując w branży rowerowej nie mamy czasu na jeżdżenie), finansów, innych kłód pod nogi, granica realności tego marzenia zaczęła niebezpiecznie oddalać się ode mnie.
Ale jak to z marzeniami bywa czasami w najmniej oczekiwanym momencie szansa na ich spełnienie dopada cię sama. Całkowicie przypadkowo (a może nie tak całkiem przypadkowo) propozycja padła ze strony raczej niespodziewanej. Smaczku do wyjazdu dodawał fakt z kim miałem jechać. Ze względu jednak na poszanowanie ich prywatność, nie będę kontynuował tego wątku. Czas mijał szybko, przygotowania trwały i w końcu stało się: jedziemy do Bormio. Mekki kolarstwa, regionu wyciskającego łzy zarówno z powodu fantastycznych pejzaży jak i bolesnych podjazdów. Ale wiedziałem na co się piszę i kurcze, byłem z tego powodu przeszczęśliwy. Sama podróż na miejsce minęła szybko. Dojazd jest genialny – praktycznie cały czas jedziemy autostradami, co powoduje iż podróż nie jest wyjątkowo męcząca i mija stosunkowo szybko. W zasadzie ostatnie 50 km jechaliśmy poza autostradami, ale cóż to było za 50 km! Widoki zapierające dech w piersiach, majestatyczne Alpy i wijąca się niczym wąż między górami droga. Bormio otoczone jest górami co powoduje, że aby się tam dostać musimy przejechać przez którąś z przełęczy. Nam wujek Google zaproponował trasę przez Szwajcarię i Pass Umbrail. Coś niesamowitego. Auta musiały naprawdę solidnie popracować aby się wjeżdżać tymi serpentynami, a kierowcy nieźle się napocili podczas tej wspinaczki. I wtedy, mniej więcej pod koniec podjazdu coś mnie tknęło. Zerknąłem na trasę zaplanowaną na kolejny dzień (którą sam sobie zresztą wymyśliłem) i olśnienie: przecież my tu będziemy jutro wjeżdżać! Rowerami! Auta ledwo dają radę! A w dodatku to będzie drugi podjazd na trasie po słynnym Stelvio… Wtedy pierwszy raz się wystraszyłem i zadałem sobie pytanie: czy ten wyjazd to by łna pewno dobry pomysł?! Czy powinienem tu być? Cóż, było już odrobinę za późno na zastanawianie się i raczej nie miałem wyjścia – co będzie to będzie…
Po dotarciu na miejsce i zabukowaniu się w hotelu zrobiliśmy rekonesans po miasteczku, szybka kolacja i do spania. W tym miejscu małe wtrącenie: Bormio w całości podporządkowane jest kolarzom (przynajmniej w sezonie letnim). Ogrom miejsc dla rowerzystów, mnóstwo map, tras, oznaczeń na drogach, knajpek przystosowanych dla naszych jednośladów. Nasz hotel Baita Clementi też pod tym względem był całkowicie przygotowany: myjnia dla rowerów, garaż, sauny, przewodniki turystyczne, jednym słowem wszystko aby nam umilić i ułatwić pobyt. Cały czas miałem wrażenie, że nawet ruch samochodowy dostosowany jest tutaj do nas kolarzy.
Po śniadaniu i przygotowaniu rowerów zebraliśmy się i wyruszyliśmy spełniać marzenia. Od początku przeszywał mnie dreszczyk emocji, ale był on bardziej związany z obawą czy podołam a nie samym faktem że to to STELVIO. W zasadzie podjazd zaczął się jakieś 200 metrów od wyjazdu z hotelu, więc można powiedzieć, że rozgrzewką było zniesienie roweru na parking. Sam podjazd? Cudo! Fantastyczne widoki, jazda od zakrętu do zakrętu. Ciężkawo, ale nadspodziewanie łatwo. W zasadzie oprócz kilku fragmentów nie był on tak straszny, jak się spodziewałem. Nie mniej nie o to tu chodziło. To było to miejsce, ten podjazd, to marzenie. Każdy kilometr traktowałem jak najpiękniejszą bajkę, cieszyłem się każdym momentem, każdym zakrętem, każdym widokiem. Z każdym metrem w górę krajobraz zmieniał się w coraz bardziej surowy, co tylko pokazywało jak długi i ikoniczny jest ten podjazd. A gdy zacząłem mijać ogromne połacie śniegu (na dole było ok. 30 stopni Celsjusza) wiedziałem, że to już poważna wysokość i żarty powoli się kończą. Ostatnie 300 metrów wjeżdżałem już z mocną zadyszką, chociaż nie wiem czy było to spowodowane rozrzedzonym powietrzem czy faktem, że poryczałem się jak dzieciak mijając znak „Passo dello Stelvio”. Tak! Zrobiłem to, moje marzenie się spełniło! Jestem tu! Ogrom różnorodnych emocji, uśmiech, łzy, wszystko. Jak dziecko w sklepie z cukierkami. To było niesamowite uczucie. „Everything is possible” !!! Zresztą gdy zjechaliśmy się wszyscy do kupy, wydaje mi się że każdy z nas miał podobne odczucie. Sucha ocena podjazdu na Stelvio? Stosunkowo łatwy, równy, z dobrym asfaltem. Jak miałem się wkrótce przekonać to byłą ta najłatwiejsza część wyjazdu. A że po każdym podjeździe musi być zjazd, ruszyliśmy w stronę Szwajcarii. I wtedy właśnie zaczęły się te trudności…
Ale o tym w następnym wpisie.